Niemożliwe stało się możliwe. ?W poszukiwaniu straconego czasu? Marcela Prousta, książka nad książkami, królowa powieści francuskiej, jeden z rubinów zdobiących koronę literatury światowej, jest do zobaczenia i przeżycia na scenie Nowego Teatru w Warszawie. I któż inny jak nie Krzysztof Warlikowski mógł zaprosić Prousta na teatralne deski?
Jak przedstawić arcydzieło Marcela Prousta w jakikolwiek inny niż literacki sposób? Przecież siedem tomów tej monumentalnej powieści nie da się streścić bez spłaszczania jej wielowątkowości i wielopłaszczyznowości, tak formalnej jak i czysto fabularnej. ?W poszukiwaniu straconego czasu? jest bowiem znakiem cywilizacji w jej humanistycznym apogeum, morzem przemyśleń nad społeczeństwem, kulturą i czasem z perspektywy narratora oraz wyłaniających się z jego wspomnień postaci. Warlikowski nie staje naprzeciw Prousta z mieczem, nie wyzywa go na pojedynek między teatrem, a literaturą i nie aspiruje do przekładania ?W poszukiwaniu…? na język dramatu. ?Ideą spektaklu nie jest tworzenie scenicznego ekwiwalentu powieści, ale znalezienie świata równoległego, struktury, przez którą przewleczemy naszą epokę jak przez precyzyjne ucho igielne krytycznego spojrzenia Prousta, z zachowaniem jego szczególności i ostrości widzenia i błyskotliwego poczucia humoru.? ? możemy przeczytać w materiałach prasowych. Warlikowski zakłada proustowskie okulary, by ukazać nam dzisiejszy świat.
Idąc na ?Francuzów? tłumna publiczność przeżywa różne, momentami skrajne emocje. Niektórzy ochoczo wkraczają do Nowego Teatru z nadzieją na poznanie Swanna, Albertyny i rodziny De Guermantes’ów, w których wcielają się wybitni aktorzy od dawna wiernie współpracujący z Warlikowskim. Inni sceptycznie spoglądają na program spektaklu i listę pojawiających się postaci z ich mikrobiografiami opatrzonymi graficznym objaśnieniem statusu społeczno-małżeńskiego i tożsamości narodowo-seksualnej. Jeszcze inni zastanawiają się, czy przetrwają te pięć godzin w proustowsko-warlikowskim świecie. Wszystkich jednak łączy to, że będą uczestniczyć w monumentalnym wydarzeniu, które ? choć oszczędne w środkach ? porusza do głębi.
Im bardziej mija czas ?Francuzów?, tym mniej się go odczuwa. Spektakl płynie jak trucizna niepozornie wlana do naszego naparu lipowego. Widzowie sączą ją, sami nie wiedząc, jak i kiedy świat Prousta ogarnia ich od środka.
Pierwszy akt to czas zakażenia, zasmakowania konwenansów i gier między podziałami. Zblazowana arystokracja przebywa w szklanym terrarium, z którego pragnie wymknąć się Oriana de Guermantes (Magdalena Cielecka). Z jednej strony Afera Dreyfusa, z drugiej ? starania o miałki awans społeczny komponują się złowrogo na tle emocji samotnej Oriany i wtórującej jej wrażliwej Racheli (Agata Buzek) śpiewającej piosenki Davida Lyncha.
W drugim akcie dramatyczna trucizna daje o sobie znać. Warlikowski rozwija płatki jak gigantyczny kwiat przed chwilą ustawiony na scenie. Aktorzy stają się performerami. Z ich twarzy opadają niezwykłe maski autorstwa Zofii Remiszewskiej. Miłość, zawiść, ?Sodoma i Gomora?. Historia, czas i postaci uderzają w coraz cieńsze struny, tak jak Michał Pepol wirtuozersko grający na wiolonczeli utwór Pawła Mykietyna. Znikają sztuczne granice sztuki.
Dzieło dopełnia się jednak w trzecim akcie, najbardziej gorzkim i drapieżnie wyrywającym strzępy emocji z widzów. Maciej Stuhr jako Robert de Saint-Loup przedstawia brutalne ?Ultimatum? Fernando Pessoa. Jego przerażająca diagnoza społeczeństwa napisana w 1917 roku rani aktualnością w dzisiejszej Europie. Z okruchów tejże cywilizacji wyłania się ?Czas odnaleziony?. Bohaterowie siadają z trudem przed widzami, starzy i schorowani, a jednak tacy sami. Wyglądający jak Karl Lagerfeld Baron de Charlus (Jacek Poniedziałek) i ciągle frywolna Odetta de Crécy (Maja Ostaszewska) jeszcze chcieliby skorzystać z życia ostatnim tchnieniem. U kresu swej drogi, pół żartem pół serio, przemijają w swej dekadencji krztusząc się własnym kaszlem.
Cisza po ostatnich słowach przedstawienia jest jak piana zostająca na piasku po uderzeniu fali. Rozbrzmiewa w ciemności. Owacje na stojąco i dyskretnie ocierane łzy prowadzą widzów do rzeczywistości, bez antidotum na proustowsko-warlikowską truciznę. To trzeba przeżyć.