Już od 2003 roku szkoły, wydawnictwa, nauczyciele i uczniowie posługują się literkami od A1 do C2, schematycznie opisując dany poziom w ramach ESOKJ (Europejskiego Systemu Opisu Kształcenia Językowego). W rezultacie etykietujemy się nawzajem, żeby dać wyobrażenie kompetencji językowych. Tylko czy ma to głębszy sens?
Osobiście nie lubię takiego podziału na poziomy. Wiem, że ma on na celu ujednolicenie standardów edukacji i wielu osobom rzeczywiście pomaga się zorientować, co potrafią lub mają potrafić. Firmy rekrutują personel o określonych umiejętnościach, klienci wybierają produkty dla konkretnego poziomu…
Ale niestety niektórzy są bardziej przywiązani do etykietek niż do rzeczywistych umiejętności: wymagają od siebie stałego postępu w poziomach (rzadko kto godzi się na zejście z B2 do B1 a tym bardziej o literkę niżej!) i patrzą na swój rozwój tylko w jednym kierunku – progresji. A przecież nauka to proces, który naturalnie ma swoje wahania, odstępy, skoki i spadki. Czy kiedykolwiek dojdzie się do tego mitycznego C2, według którego można „z łatwością zrozumieć praktycznie wszystko, co [się] usłyszy lub przeczyta” i „wyrażać swoje myśli bardzo płynnie, spontanicznie i precyzyjnie, subtelnie różnicując odcienie znaczeniowe nawet w bardziej złożonych wypowiedziach”? Śmiem twierdzić, że nawet native speakerzy nie znają swojego języka na poziomie C2!
Dla niektórych osób literka symbolizująca poziom językowy jest jak rozmiar ubrania, którego utrzymanie lub nagła zmiana wzmacnia ego na zasadzie: wcisnę się w te spodnie za wszelką cenę, nawet kosztem własnego komfortu! A kogo w poza konkursowej rzeczywistości obchodzi, jaki nosisz rozmiar spodni? Grunt, że te spodnie nosisz. A jeśli chcesz latać na golasa, bo tak Ci wygodnie, to też możesz! 😉
Nauka jezyka to nie farmacja, a ćwiczenia to nie leki – nic się nie stanie, jeśli sięgniesz po zasoby z teoretycznie niższego poziomu, a nawet jeśli spojrzysz w lusterko wsteczne. Może właśnie lepiej sobie coś ugruntujesz albo poznasz coś pasjonującego, a przy okazji odczujesz zadowolenie z tego, że uczenie się nie jest ciągłym chodzeniem pod górkę ani syzyfową pracą…?
W idealnym świecie (do którego należy moja szkoła) nie ma literek, tylko opisowe ogólne poziomy, w których wszyscy mogą się mniej więcej odnaleźć, o zapisach decyduje szczera luźna rozmowa, a na zajęciach panuje atmosfera łączenia, nie podziału. Umiejętności językowe wychodzą daleko poza mierzalny zakres słów czy struktur gramatycznych i liczbę popełnionych błędów. Język to nie tylko kod, to przede wszystkim posługiwanie się nim.
Schematyczne literkowe poziomy to rodzaj pozbawionej empatii normy, która nie bierze pod uwagę indywidualności. Osoby uczące się w takim etykietkowym zaślepieniu mogą zapomnieć, po co w ogóle uczestniczą w zajęciach językowych. Kiedyś przeczytałem świetny komentarz dotyczący tej literkowej manii – osoba napisała, że jest na poziomie J, bo na imię ma Justyna. Czuć się dobrze po prostu na swoim poziomie, na swojej drodze to sedno zrównoważonego rozwoju językowego. Życie to nie konkurs. Język to narzędzie. A reszta to Twoje wysiłki i szczypta sprzyjających okoliczności. Ucz się niezależnie od poziomu!
Trzymam za Ciebie kciuki!
Pan od francuskiego